niedziela, 6 lutego 2011

Monarca Paragliding Open 2011 - task 6

Task 6 - 62 km (efektywnie po trasie ok. 50km)

Relacja na gorąco. Zaraz po wylądowaniu. Tyle mam energii i... dobrego humoru podprawionego Coroną, że...
Od samego rana gęste, ciężkie, tłuste zachmurzenie 6/8. Na starcie wywiesili prognozy pogody gdzie rozpisany był wiatr: na 3000 25km/h, na 3500 35 km/h. Zapowiadał się kolejny zmarnowany dzień.
Organizator wyciągnął jednak chyba wnioski z wczorajszego dnia i rozłożył trasę pod prawie wiatr ale po grani do anten (Divisadero), wypad pod wiatr na płaskie, powrót do startu z wiatrem (ale z przeszkodami terenowymi :)) i ze startu do lądowiska w Valle. Do tego wszystkiego nie mając chyba pewności co do zachmurzenia (w sensie pokrycia i faz) rozłożył bramki startowe 12.15, 12.30, 12.45, 13.00 - wreszcie na coś ta funkcja w Compeo się przydała.
Wystartowałem wcześnie, nauczony poprzednimi dniami i niezbyt zachęcająca termiką - 1h przed pierwszą bramką. Słaba termika, przedzieranie się pod wiatr w celu zajęcia dogodnej pozycji spowodowały, że o 12.15 (pierwsza bramka) byłem na samym końcu cypla, na nawietrznej stronie ale w totalnym zaciemnieniu i nisko. W ciągu 10 min zrobiłem z bólem podstawę chmur (2800) i poczekałem na otwarcie drugiej bramki. Start, dolot do gór i wykręcenie się ponowne, poszły mi szybko. Lot do anten też bez większych emocji. Wypad na przedpole pod wiatr okazał się również łatwy. Później przyszedł drobny kryzys ale nie wpadłem w panikę i nie wróciłem do zacienionych gór, które dawały oparcie (jak obserwowałem innych) ale nie dawały łatwego wygrzebania się do chmur. Zaryzykowaliśmy w 3 glajty lot przez płaskie ale nasłonecznione. W zasadzie dolecieliśmy na rzęsach nad najbliższe miasto i... 3 m/s w górę. Spod chmury (3100m) lotem prostym dolecieliśmy na Crazy Thermal gdzie profilaktycznie podbiliśmy w jakiejś "jedynce" 100 m i polecieliśmy na start (kolejny punkt). Tutaj widząc sytuację już wiedziałem, że będzie ciężko (a myślałem wcześniej, że najcięższe mam za sobą - lot po płaskim). Byłem pewien, że nad samym startem nie uda nam się wypracować dogodnej pozycji do ataku mety. Crazy był cieniu. Gdy tam dolecieliśmy kręciliśmy 0,5 m/s. Z przerażeniem obserwowałem jak goście powolutku odjeżdżają mi do góry. Szybka decyzja - przebijam się pod dość silny wiatr 2 km do przodu (oddalam się od mety) na nasłonecznione. Straciłem kolejne 300 m ale zadziałało. Było 2,5 m/s do samej chmury. W międzyczasie zobaczyłem jak kolesie uderzają na metę (11 km) nie robiąc podstawy. Wiedziałem że ja muszę ją zrobić - chociażby dlatego, że mam 2 km więcej do przelecenia.
Chmura, odwrót, speed - 80 km/h na budziku i... po kilku minutach przeleciałem nad kolesiami, których opuściłem. Większość się nie wygrzebała.
Ale.... najciekawsze i ekscytujące z dzisiejszego dnia miało nadejść :)
Po zrobieniu pkt. mety trzeba wylądować. Na podejściu kilka glajtów. Silno wieje. Lądowisko ma wielkość boiska piłkarskiego z wysokim brzegiem (ok. metr nad powierzchnią wody - Fuzja wie :)).
Chciałem sobie ułatwić zadanie i wpasować się pomiędzy inne glajty więc założyłem uszy starając się wybrać wysokość pomiędzy nimi aby mieć komfort. Ale skąd do cholery wziął się ten.... który zmusił mnie do ucieczki nad jezior z minimalną wysokością. W panice zaciągnąłem hebel w lewo robiąc nawrót na stabilu i omijając masz żaglówki i na pełnej prędkości kątowej wszedłem nad lądowisko i wylądowałem na nogach. Jednemu z moich azjatyckich przyjaciół udało się uchwycić końcówkę tego manewru.
A gratulacjom nie było końca... :)

Najlepszy był dziś Yassen - zrobił trasę w 1h12m - niesamowite. Wyszedł z pierwszą bramką. Mnie zajęło to 2h. Nie wiem czy ktoś wychodził z kolejnymi. Jeśli tak to na pewno nie dolecieli. Na mecie sporo glajtów.
Za 2h impreza finalna. W końcu trzeba trzeba się nawalić...

Brak komentarzy: