Jest sobie taki słaby dzień na Żarze. 90% ludzi zlatuje do Kozubnika. 10% się wykręca. Niby fuks, ale ciągle ci sami piloci mają fuksa. Więc jednak nie fuks. Ale co?
Moim zdaniem przede wszystkim brak cierpliwości. Widuję wielokrotnie jak taki pilot albo przelatuje przez noszenie po prostej, albo robi kółko i leci gdzie indziej, a po lądowaniu mówi, że miał pecha czy, że nie umie kręcić kominów.
Ludzie - Żar to nie Włochy czy Słowienia. Tu 0,1 po starcie to świetny komin.
Po pierwsze coś tam zyskujemy wysokości. Zazwyczaj im wyżej tym komin jest lepszy, a po drugie może mozolnie urobimy te 50m i będziemy mogli z nim wylecieć nad szczyt, gdzie się połączymy z bąblami idącymi z zawietrznej.
Po drugie nawet jak mamy 0, to nie tracimy wysokości - a więc zyskujemy czas. Czas na obserwowanie otoczenia (ptaki, inne glajty), czas na polepszenie krążenia, czy choćby ćwiczenie centrowania, wreszcie czas dla słońca, żeby lepiej ogrzało stok i nagrodziło nas kolejnym bąblem.
Po trzecie, jak komin ma w rękach jakiegoś mistrza świata w krążeniu 1m/s to nawet jak będziemy go kręcić robiąc kwadraty, trójkąty i inne kształty o jakich nie śniło się filozofom, to i tak zostanie nam te 0,3 - o ile w nim zostaniemy, a nie polecimy sobie na zwiedzanie górki (z opadaniem 1,5-2, bo właśnie opuściliśmy pewnie jedyny komin).
Tu dochodzimy do kolejnej sprawy - obserwacja otoczenia. Jak już sobie krążymy w tym zerku, to czaimy się na coś lepszego, nie śpimy.
I jak widzimy, że ktoś wyraźnie wyjeżdża a jest niżej od nas, to walimy jak w dym.
Jak widzimy, że jest na naszej wysokości, to lecimy jak jest blisko, albo jak ma naprawdę mocarny komin.
A jak jest wyżej niż my to 3 razy się zastanawiamy nim rzucimy nasze zerko. W takiej sytuacji często nie zdążymy już na ten komin.
No dobra. Udało się. Mamy meterek do góry. Co dalej?
Ano nasza odwaga ma rosnąć wraz z wysokością. Na Żarze rzucam taką jedyneczkę i zaczynam się rozglądać za czymś lepszym powiedzmy ok 400m nad start. Albo jak mi się jedyneczka skończy.
Apropos podlatywania do innych pilotów i włączania się do krążenia - nie należy się tego bać za bardzo, ale jednak trochę trzeba. Zasady wspólnego krążenia są podobne jak w jeździe samochodem. Najważniejsza jest obserwacja otoczenia i czytelność własnych zamiarów. No i nie bójmy się wykorzystywać lepszych od siebie.
Oczywiście podstawowa zasada to włączanie się po stycznej - nie wpierniczamy się w środek kółka tylko dołączamy do niego jakby na styk. Poza tym najlepiej tak dobrać tor dolotu (mniejszym, większym łukiem), żeby trafić w przeciwną stronę noszenia niż nasz kominowy darczyńca.
Teraz dalej - krążymy razem, a tu nagle ten drugi zaczyna przesuwać krążenie tak, że za chwilę kurs nam się zrobi kolizyjny. W tym momencie musimy ocenić kto ma rację - ja czy on (albo ona :). Jak idzie mu lepiej i zaczyna się oddalać w górę, to dołączamy do niego - frajer pokazał nam lepsze centro.
Jak idzie mu tak samo, to też możemy się dołączyć zwłaszcza jak lata na jakiejś kosie - jest nadzieja, że wie co robi.
Tu jest jedna mina - jak krążymy z jakąś kosą komin przy zboczu, który nad górką jest bardzo zwiewany na zawietrzną, to nie idźmy za nim ślepo. Komin się urwie, kosa wciśnie beleczkę i wróci na nawietrzną a my zostaniemy w szarej, śmierdzącej ... zawietrznej . ;-)
Jak idzie mu gorzej, to kręcimy swoje - niech on się do nas dołączy - oczywiście monitorujemy co robi - zwłaszcza jak wywija jakieś dzikie hołubce.
We w miarę silnych kominach możemy też sobie wypaść na chwilę i wrócić po paru sekundach - w tym czasie nasz kominowy kolega prawdopodobnie wzniesie się na tyle wysoko, że będziemy mogli krążyć niezależnie.
Oczywiście przy żebraniu w 0.3 koło startu nie ma takiej opcji.
Po co to piszę - no w sumie sam nie wiem (zaraz będę miał większy tłok w kominach), ale szlag mnie trafia jak widzę jak niektórzy koledzy przelatują przez kominy (w duchu krzyczę "kręć! kręć!"), albo zostawiają je i lecą sobie nie wiadomo gdzie.
Więc w skrócie - jak chcecie się wykręcać - to w Polsce trzeba się narobić najpierw w jakiś zerkach - prawdziwe kominy są wyżej.
A opowieści o piątkach, szóstkach i ósemkach należy traktować jak wędkarskie chwalenie się "taaaką rybą" - oczywiście się zdarzają, ale na pewno rzadziej niż się o nich opowiada.